niedziela, 25 września 2011

Jesienne dumanie...

Jesień… teraz każdego ranka przywita nas zaspane słońce, rześki powiew wiaterku lub pod oknami zasnuje się poranna mgiełka… W powietrzu unosi się zapach liści, orzechów i kasztanów. Drzewa zaszeleszczą jarzębinową czerwienią… Lubię jesień… jednak częściej, niż zwykle dopadają mnie małe „dołki”. Zastanawiam się nad sensem wszystkiego co robię… bo wydaje mi się, że robię wiele rzeczy źle… i bez sensu. Przez całe lato intensywnie myślałam co powinnam, czego nie. Na przykład: tego posta piszę już dwa tygodnie. Cały czas go zmieniam, kasuję i piszę od nowa lub zostawiam niedokończonego…  Wieczory są najgorsze, nic nie wiem i nic nie rozumiem, ogromna ilość myśli kumuluje się w mojej małej głowie… myśli różne – te potrzebne i te nie, tzn. czasami myślę o tym co nie trzeba. Wiecie jak to jest: myślisz o jednym, analizujesz i … po niteczce przechodzisz do innej myśli, nawet nie wiesz kiedy. Później ogarnia mnie złość, że zamiast zajmować czas na głupie myślenie, to bym coś zrobiła sensownego, a co za tym idzie dołuje się tym, że jestem samolubna. Mówię Wam! Walczę z tymi myślami, próbuję je poukładać…! Nie tylko myśli, ale i różne uczucia. Staram się ustalić sobie priorytety, kiedy to zrobię – mam wątpliwości! Nie jestem pewna siebie. To chyba mój największy minus. Nie wierzę w siebie…
Hm, ale jak pisałam wyżej – walczę z tym wszystkim. Najlepiej mi to idzie, gdy po prostu czymś się zajmę. Praca dobra na wszystko;). Szydełkuję, układam, przekładam drobiazgi w domu, kombinuję z bzdetami trochę… to jest dobra terapia ;). Ostatnio postanowiłam zająć się już szydełkowaniem ozdób na święta Bożego Narodzenia. Wiem, że jest jeszcze czas do tych świąt, ale u mnie tak jest, że jak zacznę to ciężko mi skończyć. Więc jak zacznę teraz… to do świąt skończę, hihihi! W planach były kapcie dla mojej córci, aniołki szydełkowe: małe i duże. Jestem zaskoczona! Bo z tych planów udało mi się już zrealizować 2 punkty. Jakie? To Wam zdradzą zdjęcia poniżej ;). Oprócz szydełkowania, trochę (tak ciut ciut) zmieniłam wystrój gdzieniegdzie. Również pokażę Wam to na zdjęciach :).
Znowu się złapałam na tym, że czytam od początku ten post… ale ucięłam, bo zaraz bym coś pozmieniała i powyrzucała… W takim razie zamiast kasowania, zajmę się pisaniem dalej…
Mamy piękny wrzesień w tym roku! Nieprawdaż? Nie wiem jak w innych częściach kraju, ale tu na Podlasiu może z dwa dni tylko popadało… Jarzębiny jest tyle, że gałęzie się uginają! W zimę będą skakać po nich ptaszki (z panterką na brzuszku) i zajadać się czerwonymi bubkami… lubię na nie patrzeć. Czasami jest ich całe drzewo! Kiedy przyjdzie ta pora, zrobię im zdjęcie i Wam pokarzę…
Uch! Jejku, jak mi ulżyło :D. Moja biedna klawiatura musiała znieść me „ciężkie” palce, hihi. Dziękuję Wam za uwagę. Może zacznę częściej się tu spowiadać… w końcu można uznać, że blog to tak jakby pamiętnik… Choć nie wiem, czy będę miała odwagę otworzyć się (jakby nie patrząc) przed obcymi ludźmi… (Po chwili zastanowienia)… chyba nie mam co się martwić o to… i tak mało kto mnie czyta! Hihihi. Mimo wszystkim, dziękuję „Duszkom czytaczom” za uwagę…


 Oto kapciuszki dla mojej Jusi.
Może nie są idealne, ale jak na pierwszy raz chyba mogą być, hm?
Kapciuchy wyszły trochę za duże, dlatego dorobiłam paseczki na guzik. Hihi, kiedy Justyśka je nałożyła nie wiedziała jak w nich chodzić ;)
 

 Do świąt daleko, ale co tam! Aniołek jeszcze nie wykrochmalony, wybaczcie.
Trochę flaczek z niego ;)

 Trochę jesieni w filiżance ;)

Orzechowa sosjerka :)
Jarzębinowo...
 Moje czajniczki...

 
 Tutaj tworzę ścianę "pamięci", hihi. Takie małe archiwum ;)
 
Tego konika udało mi się "wygrzebać" na starociach :D. Byłam taka szczęśliwa, że udało mi się takie cudko złapać! Córcia jeszcze bardziej... :D

Pozdrawiam, Aneta :)

niedziela, 12 czerwca 2011

Pracowicie ;)

We wszystkich blogach, jak i w okolicy praca wre! Wszyscy czymś zajęci – prace w ogródku, w domu lub  robótki ręczne… Aż miło poczytać i popatrzeć :). To cudowne, że ludzie mają pasje i siły by je realizować! U mnie natomiast? Może lepiej się nie przyznawać? Obserwuję. Jestem podglądaczką ;). Lubię obserwować ludzi. Na każdym spacerze, jeśli mijam ciekawy obiekt – gapię się! Jak wścibska baba, gapię się. Hihi. Skanuję swoimi dużymi oczkami wszystkie detale, dodatki, roślinki, kamyki itp… Ich ułożenie, dopasowanie, efekt ogólny… Na koniec, oczywiście oceniam :D… i komentuję, czy chciałabym coś takiego mieć u siebie czy nie. Hihi.
Wiem, to nie ładnie podglądać ludzi – mama wielokrotnie mi to powtarzała, gdy byłam mała. Ale ja lubię! Tak tylko troszkę… ;). Pewnie bym tego nie robiła mając swój ogród i dom - moje oczy byłby wlepione w ziemię i kwiaty :).
Co ja robię? Nie, lenistwa u mnie nie ma. Pracować też pracuję, ale nie mam z tego przyjemności. W każdym razie nie takiej, jaką bym miała działając w ogródku lub w garażu. Po pracy staramy się jakoś aktywnie spędzić wolny czas: rowery, spacery itp. Cały czas poświęcamy naszej kochanej Córeczce :). I tak nam mija dzień za dniem. Mała 24 czerwca  skończy rok… kiedy to było? Czas tak szybko pędzi…
Pozdrawiam serdecznie!
PS. Nareszcie napisałam coś świeżego! Wszyscy do przodu, a ja zostałam w kwietniu :P.

Tu trochę zdjęć Malutkiej… 



niedziela, 17 kwietnia 2011

Pewien cmentarz i zdjęcia



Szukając zdjęć leśnych kwiatów do wczorajszego postu, znalazłam te dwa wyżej umieszczone. Zdjęcia powstały na największym w Białymstoku cmentarzu żydowskim z 1890r. Pamiętam… jak biegałam wśród macew z aparatem, szukając ciekawych widoków – schylałam się, kładłam na trawę lub chodziłam na czworaka. Nie wiem dlaczego tak mi to w pamięci utkwiło, ale w mojej głowie są tak wyraźne obrazy jakby to się działo wczoraj. Zdjęcia wyszły ciekawie, jak na pierwsze obcowanie z nowym aparatem. To był jego debiut… i mój :). Miałam cały folder tych zdjęć, niestety straciłam je podczas formatowania komputera, nad czym bardzo ubolewam! Tak mi żal tych zdjęć, zostały odratowane tylko te dwa… reszta została w mojej głowie. Migają mi przed oczami obrazy kamiennych nagrobków… na niektórych napisy wyryte w kamieniu (niektóre nawet pozłocone), w różnych językach: polskim, hebrajskim, rosyjskim i niemieckim. Pamiętam jak polne kwiaty i chwaściki porastały tamtejsze wzniesienia, drzewa dawały cień, który przybierał różne kształty. Spędziłam na cmentarzu całe późne po południe, do zachodu słońca. Czułam się tam bardzo dobrze, była tam dobra aura. Może to zabrzmi dziwnie, ale ja lubię cmentarze. Uważam je za swoje świątynie dumania. Po prostu mają w sobie coś… niebiański spokój? ;) Wracając do wspomnień... Ponieważ cmentarz jest zamknięty (nie ma pochówków) nie było tam żywej duszy (wcześniej okoliczni mieszkańcy chodzili tędy na skróty, wracając z cmentarza rzymsko – katolickiego, jednak postawiono mur odgradzając oba te cmentarze - ścieżki zniknęły) i cały kirkut był mój :). Poczekałam, aż słońce zajdzie, porobiłam zdjęcia dużej czerwonej kuli i szczęśliwa zakończyłam swoje harce. Na koniec czekała mnie niespodzianka… Wychodząc z cmentarza przywitał mnie…  patrol policji… hihihi. Od razu zorientowałam się w czym rzecz. Ponieważ w tamtym czasie głośno było o wandalach, którzy malowali swastyki na nagrobkach, domyśliłam się że wzięto mnie za takiego wandala. Hihi. Panowie policjanci zaczęli mnie wypytywać: co ja tu robię, dlaczego chodzę po cmentarzu, czy słyszałam o tym, że w okolicy chodzą chuligani i malują po nagrobkach? Ze spokojem opowiedziałam im co tu robię, pokazałam na dowód aparat fotograficzny. Przyjęli to również na spokojnie, było dla nich jasne, że nic złego nie robiłam. Myślę, że jak tylko mnie zobaczyli to wiedzieli, że nie mają do czynienia z łobuziarą… bo chyba nie wyglądam na taką, co? hihi ;). Także długo tłumaczyć się nie musiałam. Rozmowa zajęła nam 5 minut. Oni odjechali, ja poszłam w swoją stronę… z głową pełną zdjęć, wrażeń i przemyśleń. Byłam dumna z okolicznych mieszkańców, którzy nie byli obojętni i zachowali czujność. I tak zakończyła się moja wyprawa ;).
Obecnie bramy do cmentarza żydowskiego są zamknięte na kłódki. Na murze wisi tablica informacyjna, z krótką historią cmentarza. Teraz już nikt tam nie chodzi, nie zagląda… Jedynie na święto zmarłych, na całej długości muru pomiędzy cmentarzami, stoją znicze przeznaczone dla zmarłych po tej zamkniętej stronie…
Poniżej trochę zdjęć cmentarza, ściągniętych ze stron www.
Pozdrawiam, Aneta.





piątek, 15 kwietnia 2011

Zazdroszczę!


Wiecie, co? Nie wiem od czego zacząć. Zatkało mnie. Właśnie skończyłam przeglądać swoje ulubione blogi. Pełno tam cudeńków, cudenieczków, superaszczych pomysłów!! O, matko! Zazdroszczę! Normalnie zazdroszczę tego wszystkiego. Dziewczyny są rewelacyjne w tym co robią. Zazdroszczę! Po prostu brak mi słów by opisać moje wrażenia ;). Zazdroszczę i już ;)!!
Tak sobie myślę, kiedy ja zacznę coś działać? Nie raz napada mnie chęć kreatywnego działania. Zaczynam wyciągać jakieś klamoty, różności, biegam po domowych kątach i szukam dla nich nowego zastosowania… próbuję coś z nimi zrobić… z różnym skutkiem :P. Jednak często bywa tak, że te klamotki po prostu wracają do pudła, skąd je wzięłam, gdyż brakuje mi przede wszystkim narzędzi, dodatków… miejsca do pracy, a i bywa tak, że brakuje mi czasu. Domowe obowiązki spychają w kąt zapomnienia moje plany zagospodarowania domowego ;). Dlatego zazdroszczę! dziewczynom, że mają swój czas i swoje miejsce na kreatywne działania. Zazdroszczę…
Mam nadzieję, że kiedyś doczekam się mojego czasu i mojego miejsca na moje inspiracje… :)
Pozdrawiam wiosennie, Aneta

środa, 6 kwietnia 2011

Obiecane zdjęcia

Nawiązując do wczorajszego posta, dzisiaj jest czas na pierwsze zdjęcia z pierwszej "wyprawy" rowerowej ;)
Miłego oglądania :) 





To by było na tyle... przynajmniej na początek...

wtorek, 5 kwietnia 2011

Wiosennie i rowerowo

Dawno nie pisałam, wiem... Myślę jednak, że nikt nie zauważył mojej nieobecności ;). Nie pisałam, bo i nie miałam o czym. W moim życiu nic nowego, oprócz tego, że moja Jusia staje już na nóżki i sięga swymi rączkami coraz dalej, wyrasta ze swoich ubranek... oraz że przyszła długo wyczekiwana wiosna (na samo słowo robi się przyjemnie, mmm...).
Doczekaliśmy się z mężem chwili, w której mogliśmy odkurzyć swoje rowery i wsadzić Juśkę do przyczepki rowerowej, zabrać ją w inny świat - świat matki natury... i Boga Ojca :). Oboje mieliśmy stresa. Okazało się, że nie potrzebnie. Mała podróżując w przyczepce podziwiała widoki, a podczas postoju na łące była zachwycona igłami z choinek, kaczkami pływającymi po stawie i obrzydzona suchą trawą :). Natomiast my byliśmy szczęśliwi, że nasza córcia nie protestowała, była otwarta na nowości, i że wycieczka odbyła się bez niespodzianek i problemów. W następny weekend zapewne pojedziemy do samego Supraśla, miasteczka tak uroczego i jedynego w swoim rodzaju... Uwielbiam tę mieścinkę, po prostu zakochałam się w niej! Ma wszystko, czego trzeba by spędzić przyjemnie czas: ścieżki leśne, „przyrzeczne” i miejskie – dla pieszego, rowerzysty i narciarza (zimą), kąpielisko nad rzeką, muzeum ikon, stadnina koni, teatr i kino, szkoła plastyczna oraz „Jarzębinkę” – mały bar z babką ziemniaczaną i kartaczami... Idealne miejsce by spędzić w nim cały dzień, bez względu na porę roku. Moim marzeniem jest domek w  Supraślu, chciałabym stać się mieszkanką tego miasteczka. Mam nadzieję, że kiedyś ono się ziści...
Wracając do rowerów. Nie wiem jak to będzie z naszą córeczką kiedy będzie starsza i pojawią się koleżanki, ale planujemy w przyszłości trochę pociągać ją po Polsce. Podlasie, mazury, morze. Mam nadzieję, że Jusia podzieli naszą pasję do rowerów. Co jeśli tak się nie stanie? Cóż, nie zmusimy jej do tego. Coś się wymyśli. Jednak na razie nie myślimy o tym, póki co, Mała nie ma nic do gadania ;) hihi.
Okey, wracam do rzeczywistości, muszę zrobić zakupy ;). Później wstawię trochę zdjęć.
Pozdrawiam serdecznie! A.

piątek, 18 lutego 2011

Opowieść Walentynkowa…

Wiem, że walentynki były kilka dni temu… ale uważam, że na opowieść romantyczną zawsze znajdzie się czas… Prawda? Wystarczy miękki fotel, ciepła herbatka i już można poczuć tą atmosferkę… ;)
Dziś mam dla Was pewną historię… Historię prawdziwą, z życia wziętą mojej sąsiadki – pani Grażynki. Opowieść ta została mi przekazana dosyć szybko i bez szczegółów, mimo to postaram się opisać ją dokładnie, choć to nie będzie to samo, co wysłuchanie oryginału… (pisarka ze mnie marna).

Rok 1914 – I wojna światowa. Ojciec pani Grażyny jako młody mężczyzna został wywieziony na Syberię (jak wielu innych Polaków), gdzie spędził 7 długich lat. Myśląc, że już nie wróci do Polski, zaczął układać sobie życie na obczyźnie. Poznał tam piękną dziewczynę o niespotykanej urodzie. Miała długie blond włosy, bystre i mądre oczy, policzki oblane delikatnym rumieńcem… Była delikatna, a zarazem silna. Mawiał: „Krasawica!” (przepraszam za ewentualne błędy, nie znam rosyjskiego). Zakochał się w niej po uszy, z wzajemnością. Wiedział, że to jest ta jedyna… Ona wiedziała, że to ten jedyny… To była wielka, prawdziwa gorąca miłość!  (niestety nie wiadomo mi, jaki czas to trwało)
Nadeszła chwila, kiedy tato p. Grażyny musiał opuścić Syberię i wrócić do Polski. Zrobiłby dla ukochanej wszystko… Niestety był bezradny wobec władzy Rosji i polityki międzynarodowej. Nie istniał nawet cień szansy, by zakochani byli razem. Ojciec pani Grażyny miał mieszane uczucia, czując jednocześnie radość z powrotu i rozpacz z rozłąki!  Oboje byli zrozpaczeni!
Po powrocie, jego serce było rozdarte. Myślami ciągle był w mroźnej Rosji, przy swojej ukochanej. Czas uciekał, dni mijały. Ból po rozstaniu złagodniał, ale o swej miłości nie zapomniał. Zapoznał inną kobietę, z którą później założył rodzinę. Darzył ją szacunkiem i uczuciem, jednak nie było ono tak silne jak te, które obdarował swoją ukochaną z Syberii. Niedługo pojawiło się ich pierwsze dziecko – córeczka. Jego radości nie było końca! Nie zastanawiając się długo nazwał ją Głafira – imieniem swojej jedynej prawdziwej miłości… Matka pani Grażyny znała historię o Syberii. Nie uradowała się na wieść, że jej córka będzie miała imię jej „przeciwniczki”.
Pani Grażynka będąc dzieckiem nie rozumiała, dlaczego matka traktowała ją inaczej, niż resztę rodzeństwa. Kiedy była starsza, ojciec opowiedział jej swoją historię. Mawiał do niej „Jesteś piękna jak Ona”. Od tej pory zrozumiała dlaczego matka ją odtrąca. Nasza Głafira ojcu przypominała jego jedyną, prawdziwą miłość, a w matce wzbudzała zazdrość i złość.
Do dziś pani Grażyna nie lubi swego „prawdziwego” imienia, ale uśmiecha się na myśl o jego historii…


Jakie wnioski?
Uważam starszych ludzi za chodzące historie. Lubię ich towarzystwo. Każdy z nich ma swoją prawdziwą i indywidualną opowieść. Jeśli nadarzy się możliwość posłuchania takich osób – słucham (mimo, że często słyszę to samo) ;). Mogą być historie podobne (współczesne)… ale myślę, że to nie będzie to samo.
Przeszłość pachnie inaczej…